Lektorka z UŚ w Gruzji (wrzesień 2008)

20-04-2017

Czy to wojna czy kryzys, Gruzja nadal jest radosna.

W kontekście nowych zdarzeń, zajmujących pierwsze strony gazet oraz portali internetowych, w świetle postępującego kryzysu ekonomicznego, obejmującego światową gospodarkę, nie zaskakuje mnie wcale fakt, że o Gruzji nikt już nie pisze. Gruzja miała już swoje niechwalebne pięć minut, a czas to pieniądz i tego czasu przedłużyć nie można. Niechwalebne, bo to wojna z Rosją wyniosła gruziński temat na międzynarodowe forum, pięć minut sławy, bo dzięki nim świat dowiedział się, że Georgia to nie tylko jeden ze stanów Ameryki Północnej, ale także małe państwo, niefortunnie dla jego historii, graniczące z apodyktyczną Rosją. Kiedy w sierpniu 2008 roku w Gruzji wybuchła wojna, byłam na letnich wakacjach poza jej granicami. Z daleka i w wielkim napięciu obserwowałam wydarzenia na południowym Kaukazie. Sprawy te nie tylko dotyczyły mojego prywatnego życia, spędziłam w Tbilisi rok, ucząc języka polskiego studentów Państwowego Uniwersytetu im. Iliji Chavchavadze, ale także zawodowego, miałam zamiar wrócić tam jesienią, aby kontynuować pracę polskiego lektora. Przyszłość Gruzinów, jak i moja własna, stały pod znakiem zapytania. Rosyjska agresja wiele mogła zmienić, co też się stało. Bez względu na rozwój sytuacji, chciałam do Gruzji wrócić. Wszyscy stukali się po głowie, wielu próbowało wpłynąć na zmianę mojej decyzji. Na szczęście konflikt przycichł, Ambasada RP w Tbilisi oceniła sytuację jako w miarę ustabilizowaną, dzięki czemu mogłam kolejny już rok akademicki jesienią pracować z Gruzinami. Dlaczego tak bardzo chciałam tutaj wrócić? To jest pytanie, na które bardzo łatwo mogę odpowiedzieć.

Przyjechałam tutaj jako lektor języka polskiego w 2007 roku. Przydzielono mi dwie grupy na Wydziale Stosunków Międzynarodowych, dla których język polski jest drugim językiem obcym, po języku angielskim. Tutejsi studenci okazali się trochę leniwi, zgodnie ze stereotypową wizją przeciętnego Gruzina, wymigującego się od pracy, spędzającego czas na śpiewaniu, tańczeniu, wznoszeniu toastów i piciu wina (oczywiście tylko gruzińskiego!), ale jednocześnie bardzo zdolni, ich muzyczny słuch sprzyja przyswajaniu języków obcych, znając swój własny, tak zupełnie odmienny od innych grup język gruziński, rosyjski, który jest coraz mniej popularny, jednak wciąż słyszany w telewizji, w radiu, na ulicy, angielski, bo to podstawa w proamerykańskiej i antyrosyjskiej sytuacji politycznej, polski przychodzi im z niezmierną łatwością. Z gruzińskim stereotypem wiąże się także gościnność. I tacy są właśnie tuziemcy. Bardzo szybko mogłam się poczuć, jak u siebie w domu. W pracy na uniwersytecie, w czasie wolnym, gdziekolwiek bym go nie spędzała, ludzie od początku mojego pobytu w ich kraju, okazywali mi wiele zainteresowania, serca, chęci pomocy. Szybko zdobyłam sobie nowych przyjaciół, zapraszano mnie do swoich domów w mieście czy do rodziny na wsi.

Zainteresowanie drugim człowiekiem, zachowanie na porządku dziennym, dla mnie czasem zakrawa wręcz na wścibstwo i wpychanie nosa w cudze sprawy. Cóż, niestety, w polskim bloku często sąsiad nie zna sąsiada, stąd pewnie to moje zażenowanie i zdziwienie. Nie jest kwestią do rozstrzygnięcia, co jest lepsze, a co gorsze, święty spokój czy towarzystwo. Fakt pozostaje faktem, że dla mnie, obcego żółtodzioba, dużo łatwiej było się odnaleźć w tak odmiennej dla mnie gruzińskiej rzeczywistości, z takimi ludźmi dookoła – biedny cudzoziemiec, przyjeżdżający do Polski (myślę sobie, wspominając moich byłych lektorów języków obcych, przyjeżdżających do nas z południowych, słonecznych, gościnnych krajów – jestem macedosnistką). Nie dziwię się, że zanim się odnaleźli w polskiej szarej codzienności, wpadali w depresyjne stany. Tutaj, w tbiliskim słońcu, wśród wiecznie uśmiechniętych, rubasznych ludzi, smutki w samotności mi nie groziły.

Pracy z samego rana planować tu nie można. Dziwię się, że o 10.00 rano niewielu studentów, przychodzących punktualnie, jeszcze ziewa mi prosto w twarz, tłumacząc się tak wczesną pora dnia. Pod koniec zajęć, cała grupa, już obudzona i roześmiana, również nie wychodzi punktualnie. Tym razem wypada im się spóźnić na kolejne zajęcia. Machają leniwym gestem dłonią, przekonując mnie, jak bardzo zależy im na nauce języka polskiego. Jestem im za to wdzięczna, bo o tej 10.00 inne miałam podejrzenia. O 11.10 wszystko wygląda zgoła inaczej. I przynajmniej wieczorami mogę na nich liczyć. Często organizujemy pokazy polskich filmów, połączone z degustacją polskich potraw i słuchaniem polskiego rocka czy Chopina. Na imprezy stawiają się niczym grupa żołnierzy, z zapasem domowego wina, wyłudzonego z obfitych, domowych zapasów. Moi znajomi oraz rodzina dopytywali się, jak się żyje w Gruzji po wojnie. Jak głośno by się o tych zbrojnych działaniach nie mówiło, w rzeczywistości śladów ich praktycznie nie ma. Bywałam w Gori, w strefie buforowej przy granicy z Osetią Południową także. Oprócz wzmożonych patroli, żyje się normalnie. Jedynie gruzińscy uchodźcy mają się biednie, bo opuścić musieli swoje niegdyś słynne i cenione chinwalskie sady jabłkowe (Tskhinvali- stolica regionu). Zdarzenia te najwidoczniej w psychice zostawiły duże spustoszenie. Młodzi ludzie już wcześniej ostentacyjnie odżegnywali się od polityki, zagubieni w całym tym marazmie, który ciągnie się odkąd pamiętają, od odzyskania przez Gruzję niepodległości. Wojna pokazała, że nawet ich społeczno-polityczna apatia niczego nie zmienia, bo oni wojny nigdy by mieć nie chcieli, i nigdy by sobie takiej sytuacji nie wyobrazili. Ich rodzice cieszą się, że wodę i gaz mają. Więcej do normalności im nie trzeba. Kto do tego wszystkiego doprowadza?

Dziś ci sami ludzie pytają, jak się żyje w Gruzji w okresie wzrastającego kryzysu ekonomicznego. Cóż, bardzo spokojnie, póki nie ma wojny, wszystko iść może tylko ku lepszemu. Dlatego Gruzini śmieją się, że kryzysy im nie straszne, póki walczyć nie muszą i pokój mają. Wszystko okazuje się być takie względne. Jakby nie było, ja wciąż uczyć chcę Gruzinów, nie tylko języka polskiego, ale też budować w nich chęć zdobywania wiedzy i poznawania świata, wykorzystując pozytywne aspekty swojej wyniesionej z domu i kultury bazy, a jest nią radość, spontaniczności, otwartość, gościnność połączone z dumą bycia Gruzinem. I ja uczę się tego od nich każdego dnia. Cieszę się, że pomaga mi w tym MÓJ Uniwersytet. Wysyłam studentów na letnią szkołę do Cieszyna i na staże językowe do Katowic, Szkoła Języka i Kultury Polskiej organizuje u mnie tu, w Tbilisi zajęcia – w listopadzie spędziły tu tydzień prof. Jolanta Tambor i dr Aleksandra Achtelik, Szkoła pomaga mi w przyjmowaniu moich absolwentek na uzupełniających studiach magisterskich w moim macierzystym UŚ, przede wszystkim na Wydziale Nauk Społecznych. Dobrze wywodzić się z UŚ i mieć bliskie kontakty z UŚ.

Dominika Malczewska