I w Tadżykistanie „godają” po śląsku (grudzień 2007 – marzec 2008)

20-04-2017

Pierwsze wspominki z Tadżykilandu

Tak oto znalazłam się w Duszanbe (zwanym niegdyś Stalinobadem), mieście walczących bohaterów i przywódców tadżyckiego narodu. Ja, druga w historii tego kraju lektorka języka polskiego, niosąca ojczysty kaganek oświaty studentom z Azji Środkowej. Ponieważ jestem na początku mej eskapady, zadziwia mnie tu niemal wszystko: miły akademik, mężczyźni przyodziani w regionalne czapeczki (tibitiejki), herbata pita z tzw. pijałek, czyli z filiżanek bez uszek, ruch uliczny z gatunku hardcore i inne hece.

Na razie wszystko jest w porządku, a ponieważ jestem tu dopiero trzeci dzień, przygody jeszcze mnie czekają, i to nie lada. Nie ukrywam, że wolałabym uniknąć tadżyckich zmagań życia codziennego, jak na przykład wybuchu gazu w domu bądź bomby na ulicy, ale przyjemność, zwana przez lokalnych Polaków „klątwą kuchciaka”, z pewnością dopadnie mnie raczej prędzej niż później. Niewtajemniczonych pragnę od razu poinformować, że pod magiczną nazwą tej przypadłości kryje się nic innego niż swojska biegunka. Wiadomo – szczepionka na dur brzuszny i żółtaczkę coś dać mogą, ale radykalna zmiana flory bakteryjnej wymaga ofiar. W ludziach. Jednak zanim to nastąpi, będę z uporem rozkoszować się wszystkim, czym tadżycka chata bogata. W tej chwili stanęło na tym, co wiśniowe, bo produkty z tym owocem w nazwie cieszą się popularnością w kraju Somonidów. Na śniadanie wiśniowy sok z wiśniowymi ciasteczkami i wiśniową roladą, a potem w drogę. Wieczorem z kolei czas na przysmaki lokalnych kuchciaków, jednak z silnym akcentem zagranicznym: indyjskim, gruzińskim itd. Karygodnie nie próbowałam jeszcze słynnego plovu (po tadżycku osz, czyli ryżu z kawałkami marchwi i mięsa), ale na wszystko przyjdzie czas – na tadżyckie disco, na wypady w góry (mogę podkręcić od razu wszystkich łazików – krajobraz górski jest NIESAMOWITY) oraz, ostatecznie, na spotkanie ze studentami na obu uniwersytetach, o których wiele się już nasłuchałam od mojej poprzedniczki.

Jeśli już przy poprzedniczce jesteśmy… Joanna jest moim swoistym Wergiliuszem po tej boskiej komedii. To twardzielka bez dwóch zdań. Zresztą, któż inny przetrwałby w tej jaskini niesamowitości trzy lata? Sama wywalczyła drugi lektorat w Duszanbe, na Uniwersytecie Rosyjsko-Tadżyckim (Słowiańskim), gdzie de facto polski ma większe wzięcie, jak sama nazwa uczelni wskazuje :-). Ona zaopatrzyła, i to nieźle, obie pracownie językowe i ona też przez ten czas głosiła słowo polskie wśród tadżyckiej elity intelektualnej młodego pokolenia. Mówiąc wprost, bez niej zwariowałabym tu już w przeciągu pierwszych… piętnastu minut? I to licząc od przylotu samego.

To nic, że Polacy od niedawna mogą dostać się do Tadżykistanu bez uprzedniego organizowania wizy w najbliżej znajdującej się ambasadzie, w naszym przypadku w Berlinie. Na lotnisku bowiem czeka konsul, który wizę wydaje od ręki, należy jedynie podać miejsce zatrzymania, pokazać zaproszenie i inne cuda. Niemniej, i tak po przylocie odczekać należy swoje. W moim przypadku przedłużyło się to do półtorej godziny, a zaświadczam, że ostatnia z konsularnego pokoju nie wyszłam. Co więcej, i tak wpadłam akurat na pierwszy rzut bagażu z samolotu, więc niczego nie straciłam z tego lotniskowego ubawu. Ach, lotnisko w Duszanbe. Czwarta rano (w Tadżykistanie), czyli po naszemu północ, jeszcze świeżo w pamięci pobyt na wypasionym tureckim pasażu w Stambule, a tu taka niespodzianka rodem z ZSRR. I na dzień dobry (przypominam, czwarta rano) wyskok z grubej ilości dolców. Nic to, zdarza się nawet orłom.

A propos, Pierwszy Sekretarz polskiej ambasady w Taszkiencie w sąsiednim Uzbekistanie ma na nazwisko Orzeł właśnie i jest przykładem na to, że z przedstawicielstwem dyplomatycznym RP naprawdę można porozmawiać do rzeczy. Mogłam się o tym przekonać już w pierwszym dniu tadżyckiej „wielkiej ucieczki”, albowiem poselstwo przybyło już na dobry początek, w osobie Orła Białego właśnie i pani Konsul, która dzielnie organizuje tadżycką Polonię, niedawno zresztą ujawnioną. Dzięki tej dwójce opiekunów już trzeciego dnia pobytu w Duszanpolis zwiedziłam Twierdzę Gisarską, gdzie poczułam przedsmak fabuł kina Bliskiego Wschodu. Podczas tej wycieczki jak żywe stanęły mi przed oczami filmy Kiarostamiego i innych znakomitych reżyserów irańskich. W końcu z twierdzy w Gisarze widać wierzchołki gór, po których przekroczeniu wkraczamy na granice państwa o wiele mówiącej nazwie: Afganistan.
Nota bene, stąd do granicy afgańskiej jest ledwie nieco ponad dwieście kilometrów, ale nie mówcie o tym mojej mamie, żeby się nie martwiła. A zresztą, pewnie moja mama też to czytać będzie, ale od razu wyjaśniam: zarzewie wojenne jest naprawdę daleko stąd. Ludzie jeżdżą sobie do północnego Afganistanu bez stresu. Choć wolę nie wywoływać wilka z lasu i nie kusić losu, więc o wizę do tego państwa na razie ubiegać się nie będę, obiecuję.

Wracając do wycieczki za miasto, wspomnieć muszę jeszcze o osobie, która prowadziła ów korowód, czyli o kierowcy Siergieju. Ten pan jest przeszkolony z jazdy ekstremalnej. Mówiąc krótko, w pewnym momencie miałam wrażenie, że będę świadkiem pierwszego w dziejach wzbicia się samochodu w powietrze. Ogólnie rzecz biorąc, stołeczny trafik to granda nie z tej ziemi. Z ziemi, która zrodziła Awicennę, choć to sprawa nieco sporna. Ja w to wierzę. Przynajmniej nikt nie zarzuci, że naruszam zasady gościnności. Poza tym fakt, iż Azja Środkowa to po brzegi wypełniony etniczny tygiel, nie wyklucza tej tezy. Tymczasem idę badać ślady po Awicennie w towarzystwie już tylko swoim własnym, albowiem w tej chwili rozpoczyna się prawdziwa historia Ślązaczki w Duszanbe. Do swidania!

Drugie wspominki z Tadżykilandu

Tak oto rozpoczęłam drugi tydzień życia w Dushanbe City. Właściwie większość czasu spędzam na obrzeżach miasta, w mojej „komnacie” usytuowanej na pierwszym piętrze (czyli po naszemu – na parterze) budynku o znamienitej nazwie „gastinica aspirantow”. Ładnie. W tej chwili piszę do Was, moi drodzy, już z nowego pokoju. Okazało się bowiem, że w łazience przy pierwszym nie tylko ja miałam swoją siedzibę, ale również pewne niesympatyczne i tłuste gryzonie. Fuuuu… Problem wyeliminowano na sposób tadżycki. Zamieniono mi pokój na nowy, miast wyrwać chwasta… I tak oto pojawiły się nowe hity życia powszedniego: zepsuty zamek w drzwiach, brak światła wieczorem, cieknący kran itp. itd. Jednak są i plusy całego rwetesu. Nadal jestem na wakacjach, albowiem moje zajęcia zaczynają się dopiero w lutym. Do tego czasu muszę: wyprowadzić mój rosyjski na poziom co najmniej komunikatywnie zadowalający, wyremontować salę i zorganizować miejsce na kurs polskiego dla Polonii. Dwa ostatnie punkty będą najgorsze do zrealizowania. Wiadomo, wszystko zależy od spiętrzonej biurokracji.

Poza tym radośnie poznaję zakamarki Duszanbe wraz z ich mieszkańcami. Naród tadżycki jest niezwykle gościnny i przyjazny. Podobno to właśnie Tadżyków można uznać za najbardziej serdecznych ze wszystkich nacji Azji Centralnej. Na razie nie mam porównania. Oczywiście, w kontaktach z nimi zdarzają się różne perełki. Jeden próbuje wmówić, że „Polska to ładne miasto”, a drugi: że rektorat Uniwersytetu Narodowego znajduje się w zupełnie innym miejscu niż tam, gdzie faktycznie jest. Bywa i tak. Przodują jednak ci sympatyczni i rozsądni.

Do nowo zapoznanych przeze mnie Tadżyków należą m.in. mówiący perfekcyjną polszczyzną Nekfar (młodzieniec ten studiował pięć lat – uwaga, uwaga!!! – w Katowicach) i Maniża, tadżycka ginekolog, feministka, samotna matka o zjawiskowej urodzie. Tutaj chwila na anegdotę: jeśli nadejdzie kiedyś taki moment, że będę w stanie wymówić bez zająknięcie pełne imię i nazwisko któregoś z Tadżyków, uznam to za prawdziwy sukces. Na razie jestem w lesie.

Ponieważ na jakiś czas opuszcza mnie Joanna, dzięki nowo poznanym znajomym nie muszę tak bardzo martwić się samotnością w azjatyckiej sieci. Jest jeszcze Robert, ostatni Polak w terenie. Ostatnio biedak struł się jakimś regionalnym rarytasem, czyli cierpi na „zemstę kuchciaka”, o której to pisałam poprzednio. Ja natomiast nadal pozostaję nietknięta problemami żołądkowymi. Na razie przynajmniej. Jem spokojnie, przestrzegając jednak zaostrzonych zasad higieny. Kupuję coraz więcej gadżetów gospodarstwa domowego typu: proszek do prania, wieszaki, a także lokalną porcelanę, cudowną zresztą. Na marginesie mogę dodać, że tadżyckie rękodzieło to coś pięknego: kolorowe skarpety, nakrycia głowy, stroje ludowe, obrusy, torebki i inne znakomitości. Ponadto nietrudno o różne ciekawostki zza granicy, czyli afgańskie chusty, uzbeckie poszwy na poduszki i inne unikaty. Co tu dużo mówić, to trzeba zobaczyć. Te iskry lecące z trolejbusu, te drożdżówki z serem sprzedawane w przydrożnych sklepikach, te owce pasące się tuż za oknem na moim uroczym blokowisku i krowy prowadzone x-pasmówką. A propos, można sobie wyobrazić przechodzenie przez jezdnię w tym kraju. Przez x-pasmówkę właśnie. Co prawda istnieje coś takiego jak przejście podziemne, ale raczej mało używane przez ludność tubylczą. Ja sama skorzystałam z niego aż raz. W dodatku tylko po to, aby podczas szaleńczego biegu na wskroś nie potłuc wspomnianej porcelany. Każdy ma jakąś motywację do uprawiania bezpiecznego trybu życia. Acha, jeszcze dodam, że Duszanbe jest chyba bezpieczniejsze dziesięć razy bardziej od Sztokholmu, a już tym bardziej od Katowic. Napadnięta zostałam tu tylko raz, na korytarzu w akademiku, kiedy nie było światła. Cel napadu był jednak zbożny: dozorca chciał mi dać granat (ten owoc, żeby nie było niedomówień). Za co w zamian otrzymał kawałek tureckiej baclavy, którą przemyciłam z Istambułu. Na szczęście kupiłam wielkie pudło tegoż, gdyż tureckie słodycze mają tu niezłe wzięcie, więc mówiąc krótko, uprawiam handel wymienny. Jak mówi Asia: słodyczami podkupuję sobie powoli tadżycki naród. Czekajcie aż przywiozę delicje, michałki i prince polo…

Na sam koniec, kontynuując wątek kulinarny dodam, iż w Tadżykistanie można kupić „Kubusia” (o lokalnej nazwie „Tedi”) i piwo „Redds”!!!! Dwa produkty, których nie uświadczycie w Finlandii (tam spędziłam ostatnie miesiące życia przed przyjazdem tutaj), a za którymi można się stęsknić. Tego drugiego nie dane mi było jeszcze posmakować, bo w tym kraju taki wynalazek jak otwieracz do butelek jest raczej mało spotykany. Prawdę mówiąc, nie płaczę zbytnio z tego powodu i za to w dwójnasób upajam się marchewkowym sokiem. Wierzcie mi, że jak pierwszy raz zobaczyłam go na półce sklepowej, poczułam, że jest światełko w tym ciemnym tunelu. Mała rzecz a cieszy. Co więcej, dla spragnionych wrażeń jest tu jeszcze wódka Шохона, o której Tadżycy powiadają, że nie powoduje kaca i cały arsenał innych napojów wyskokowych. Dobra kochani, ja lecę jeszcze na szybkie zakupy, bo jutro tu muzułmańskie święto Bajram i idę w gości z tej okazji.

P.S. Dopisek po Bajramie

Święto Bajram jest czymś w rodzaju naszego Święta Zmarłych. A raczej określiłabym je jako islamski Halloween, bo też dzieciaki zbierają słodycze od sąsiadów. W domach robi się przyjęcia suto zakrapiane zieloną herbatą. Przychodzą goście, którzy głównie wpadają na chwilę, aby zmówić modlitwę. Siedzi się wtedy po turecku na podłużnych, długich posłaniach (tzw. kurpaciach) częstując się rozłożonymi na podłodze (na obrusie specjalnym, nie na gołej, pięknie zresztą nakrytej na tę okazję) słodyczami, orzechami, wypiekami, owocami i czym bądź. Znając tadżycką gościnność, już w powietrzu czułam, że głodna z takiego spotkania nie wyjdę. Co gorsza, tego dnia zrobiłam rundę do dwóch rodzin, więc prawdę mówiąc, ledwo się wymknęłam po takiej podwójnej porcji obiadu z deserem i podwieczorkiem, na dodatek objuczona różnymi przysmakami na drogę. Nie pytajcie mnie nawet o nazwy tych narodowych wypieków, pod którymi uginają się w tej chwili półki w mojej „komnacie”. Próbowałam się ich uczyć chyba pół godziny i tylko nazwa zupy mi się z czymś skojarzyła. Poza tym ciemna masa. Bajram ma także silne znaczenie społeczne: na cześć zmarłych co bogatsi obywatele zabijają w ofierze posiadane przez siebie zwierzę hodowlane (czy to owca, koza, krowa, czy co kto hoduje), by następnie podzielić się jego mięsem z ubogimi. Znacie moje szczęście. Oczywiście musiałam wpaść idealnie na moment kulminacyjny takiej oto rzeźnickiej ceremonii. Najpierw dostrzegłam w oddali tylko poruszenie, ale po paru sekundach zorientowałam się, że coś tu nie gra. Sami przyznacie, zarzynanie zwierzęcia na trawniku w samym środku blokowiska, może przyprawić o lekki wstrząs. Resztę już Wam daruję, ale motyw najgorszy, jak się okazało, dopiero na mnie czekał. A był to widok radośnie biegnącej dziewczynki, trzymającej za uszy odciętą baranią głowę. Na sam koniec tego mocno podszytego absurdem dnia, zobaczyłam coś niesłychanego: karlicę odzianą w tadżycki strój narodowy.

Tadżycka odsłona trzecia

Tadżykistan to bardzo „spektakularny” kraj. Niemal od samego przyjazdu co rusz przekonuję się o słuszności tej tezy. Nie tylko dlatego, iż w przeciągu ostatnich trzech tygodni doświadczam wzmożonej aktywności pirotechnicznej (patrz: petardy, sztuczne ognie, kapiszony itp.) z okazji nadchodzącego Sylwestra. Największych uciech dostarcza bowiem transformator, który regularnie robi wielkie BUUUM, pozbawiając tym samym mieszkańców mojego mikrorejonu prądu. Raz nawet zdążyłam wygrzebać się spod kołdry, aby zobaczyć efekty świetlne rzeczonego BUUUM i powiadam Wam, scena jakby żywcem wyjęta z horrorów późnych lat siedemdziesiątych. Europejskie widowiska spod znaku „światła i dźwięku” to pestka w porównaniu z tym prawdziwie interdyscyplinarnym show. Wracając do hucznych (bo robiących spory huk) przedwczesnych obchodów Sylwestra – nie zgadniecie z jakiego kraju sprowadzane są do Tadżykistanu te hałaśliwe cuda… Dla ułatwienia napiszę tylko, że nazwa tego kraju zaczyna się na literę P i geograficznie usytuowany jest on nad Wisłą…

Ha! a dodatkowych wrażeń słuchowych dostarczają mi kilka razy dziennie lądujące i wylatujące samoloty, które jakby wzbijały się nad samym dachem. Poza tym istnieje jeszcze kilka dodatkowych gwoździ programu. Ponieważ światła tu od czasu do czasu brakuje (bo niejednokrotnie coś grzmotnie i po zabawie), niezwykle entuzjastycznie przyjmowane jest jego nagłe pojawienie się. Właściwie nie muszę nawet ruszać się z miejsca, żeby sprawdzać stan rzeczy, bo sąsiedzi od razu krzyczą wniebogłosy z zachwytu. Oto znak, że życie w Duszanbe wraca do normy. A także sygnał, że można taranować łazienkę, ładować komórkę, włączać laptopa, grzać wodę na herbatę i zaczynać inne luksusowe rozrywki. Ostatecznie nigdy nie wiadomo, jak długo potrwa to szczęście. W Duszanbe należy reagować szybko. Poza tym wyjątkiem spieszyć się tutaj jednak nie trzeba. Jak powiada Robert (zwany wcześniej „ostatnim Polakiem w terenie”), Tadżykistan to kraj, w którym spokojnie można wyrzucić zegarek do śmieci i nie przejmować się niczym. Podobno do takiego statusu quo łatwo się przyzwyczaić. Wierzę. Ogólnie rzecz biorąc, wszystko jest tu robione „na luzaka”. 

Poza tym jest OK. Zaliczyłam wizytę na największym okolicznym bazarze, na którym nikt mi niczego nie ukradł. Oczywiście, pojechałam po łyżki, a kupiłam szalik, morele i migdały, ale to już szczegół. W przypływie głodu wiedzy na temat mojej nowej małej ojczyzny odwiedziłam też Tadżyckie Muzeum Narodowe, słynną restaurację Rochat oraz Akademię Nauk, w której oprócz tego, że gadałam godzinę z dozorcą o bzdurach, to nic nie załatwiłam. Kochani, jeszcze o dźwiękach Tadżykistanu. Tadżycy to niezwykle rozśpiewany naród, roztańczony zresztą też. Jeszcze nie pisałam Wam o moich codziennych podróżach do centrum „i nazad”. Taka wycieczka odbywa się za sprawą tzw. marszrutki, czyli po naszemu – minibusa. Marszrutka to roztańczona i rozśpiewana machina, zazwyczaj wypełniona po brzegi, w której pobrzmiewa na całego albo tadżyckie folk-disco, albo JEDNA piosenka Enrique Iglesiasa, którą słyszę dziennie około stu razy. Liczba pasażerów w takim autobusiku często przewyższa dopuszczalną normę, dlatego walka o miejsce siedzące jest warta świeczki. Inaczej czeka mnie prawdziwy rajd w pozycji kubistycznej. Innymi słowy, podczas podróży do centrum wcielam się w pannę z Avignonu. Ręka, noga, mózg na ścianie. Ostatecznie i tak lepsze panny z Avignon niż Guernica. Co do ogrodu dźwięków natomiast… Droga z akademika do centrum trwa mniej więcej 15 minut. Muzyczny rekord został pobity przedwczoraj, kiedy to Enrique zaśpiewał dla pasażerów aż 5 razy jedno i to samo. Przy wtórze moich współpasażerek na dodatek. Naprawdę nie wiedziałam, czy mam się śmiać, płakać, czy wyskoczyć oknem. Wytrwałam. Po czym ruszyłam na Internet, a tam usłyszałam pamiętny utwór juniora Iglesiasa jeszcze razy dwadzieścia. Jak możecie się domyślić, połowa populacji tego kraju jako dzwonek w telefonie ma właśnie ten oto song, więc gdziekolwiek ruszyć, tam Iglesias. Na szczęście nie mam w pokoju lodówki, z której również dobywać się może radosny głos Enrique. Ale za to mam sąsiadów!!! Fanów E.I, oczywiście. 

Co do transportu, to kolejny punkt, który zmusił mnie do zmiany stylu życia. Niestety, tutaj jazda na gapę nie funkcjonuje. W każdym środku transportu przy drzwiach stoi kontroler, który pobiera opłatę. Nie ma szans. Każdy płaci. Coś takiego jak bilet autobusowy nie przyjęło się w tym kraju. No nic, płacę zatem grzecznie i jeszcze prowadzę przy tym urocze konwersacje z kanarami:
– Wy Ruska? – Kanar.
– Niet. – Ja.
Czy ja wyglądam jak Rosjanka? Chyba niezbyt, bo już niejednokrotnie brano mnie w Duszanbe co prawda nie za Tadżyczkę, ale za Pamirkę. Autonomiczny rejon Gorno Badakshan formalnie znajduje się w granicach Tadżykistanu, lecz jest to odrębnie etnicznie region, którego mieszkańcy posługują się własnym językiem, podzielonym zresztą na całe mnóstwo dialektów. Konkluzja jest jedna: niby jestem u siebie, ale jednak inna. Nie wnikam w to w tej chwili. Najważniejsze, że przerwałam pierwszą prawdziwą biesiadę, którą Tadżycy mi skroili na Gwiazdkę. Wigilię spędziłam w spokoju, jedząc sushi, polskie pierogi z grzybami i inne przysmaki zmiksowanej kuchni polsko-kirgisko-japońsko-kazachskiej, albowiem właśnie takie towarzystwo, przemiłe zresztą, przygarnęło mnie tego dnia. Za to pierwszy dzień świąt stanął pod znakiem procentów i promili i o mały włos nie musiałam chłopaków nieść do domu. Ja miałam Boże Narodzenie, a Tadżycy je wesoło obchodzili. Ekumenizm w wydaniu azjatyckim w wersji rustykalno-ludycznej, czyli w najbardziej przyjaznej.

Sylwester natomiast to okres prawowitego świętowania Tadżyków. Do północy – po domowemu, podarki dla dzieci, uczty kulinarne (zakrapiane tym razem już nie zieloną herbatką, ale „Zieloną marką”), od północy – szaleństwo. Moje impresje z tutejszego Sylwestra graniczą niemal z doświadczeniem wojennym. I tak doszłam do Guerniki… Huk kapiszonów i petard wzmaga się dziesięciokrotnie. Mam nadzieję, że miłościwie nam panująca głowa państwa zabierze się i za tę kwestię, albowiem po przedarciu się przez kilka podwórzy z towarzyszeniem piromańskiej salwy stwierdziłam: „Pierwszy i ostatni Sylwester w tym kraju”. Basta. Ludzie wylegają na ulice, kierowcy trąbią i ogólnie trwa chaos na całego. Byłam pewna, że albo ogłuchnę, ale przynajmniej stracę oko. W objęciach demonów obskoczyłam jakimś cudem trzy spędy, albowiem tutaj wigilia Nowego Roku to impreza płynna i „chodzona”. Znowu miałam okazję degustować przysmaki narodowe i zaznać najpierw tadżyckiej, a potem kirgisko-polskiej gościnności. I to właśnie ostatnia przystań, spotkanie u Roberta (alias „tata Kazika”), uratowała mnie przed obłędem tej ostatniej nocy 2007. Niestety, wiosną czeka mnie powtórka z rozrywki, albowiem 21 marca obchodzony jest Nawruz, czyli Nowy Rok wywodzący się z zoroastryzmu. Będzie się działo.

 

 

Język tadżycki stanowi dla mnie wielką niewiadomą. Właściwie to język perski, pisany cyrylicą. Moja znajomość tej oto trudnej mowy ogranicza się do umiejętności liczenia od 1-10, poza tym jeszcze rzucę „dzień dobry”, „dziękuję”, „nie to” i „proszę, proszę” (co właściwie jest niemal równoznaczne z rosyjskim: „wkuszaj, wkuszaj”). To ostatnie słyszę nader często i dlatego mam ogromne obawy, iż z Tadżykistanu nie wyjadę, a WYTOCZĘ się. Podobno w Kirgistanie obcokrajowcy zmuszani są do picia alkoholu, albowiem pod odmową wypicia z Kirgizem kryje się sroga zniewaga. W Tadżykistanie nie ma takiego, jak mawia Robert (dla przypomnienia, zwany „ostatnim Polakiem w terenie” i „tatą Kazika”) „alcohol harassment”. U nas za to jest „food harassment”. Oczywiście, Tadżycy robią to w dobrej wierze, aby zademonstrować swą bezbrzeżną hojność i gościnność, bo tak doprawdy jest. Zresztą sama jestem sobie winna, bo gdybym mocno postawiła na swoim, to może bym uszła cało. Tyle, że odmowa jedzenia to też zniewaga, a ja wolę z nimi nie zadzierać.

Wrócę jednak do języka tadżyckiego. Otóż, liczenie: jak, du, se… Stąd też, pośrednio, wzięła się nazwa mojego miasta aniołów, czyli Duszanbe. „Szanbe” znaczy sobota, „du” – dwa. Duszanbe – dwa dni po sobocie, czyli poniedziałek. Seszanbe to wtorek i tak dalej. Logiczne. Podobno w poniedziałki zjeżdżali się do ówczesnej jeszcze wsi okoliczni kupcy, by handlować towarami. Tak zatem nazwano dzisiejszą stolicę Todżikistonu (Todżikiston to Tadżykistan po tadżycku). Dobra, dajmy temu spokój, to każdy sobie może wyczytać w Internecie na byle stronie. A jak wiadomo, jeśli chodzi o pomysłowość i patos, to strony podróżnicze prześcigają się w użyciu superlatywów. Zanim przyjechałam do tego przybytku rozkoszy ziemskich, wyczytałam, na przykład: Dushanbe is a clean, green European city with wide, tree-lined streets and pale, elegant buildings („Duszanbe jest czystym, zielonym europejskim miastem, z szerokimi, wyznaczonymi liniami drzew alejami oraz z jasnymi, eleganckimi budynkami”). Taaaaa. Czyste – nie powiedziałabym. Zielone – OK, ale w tej chwili jest zima, więc nic nie widać Jak to „europejskim”, skoro w Azji Środkowej? Szerokie ulice – 100% prawdy, Eufrat i Tygrys uliczny. Jasne, eleganckie budynki – gdzieniegdzie się taki znajdzie, ale przyjedźcie na zwiady na moje blokowisko albo do pobliskiego mikrorejonu nr 63, w którym mieszka moja przyjaciółka Nargis, a który sąsiaduje z wielkim targowiskiem Korwon. Ani to jasne, ani czyste, ani tym bardziej eleganckie. Najwyraźniej zwiadowcy przewodników turystycznych nie ruszają się poza ścisłe centrum miasta. To właśnie przy tym bazarze o mało nie straciłam słuchu w Sylwestra. Nagrałam nawet kilkadziesiąt sekund tego hałasu, żeby odstraszać w przyszłości śląskich chuliganów. Wracając z miasta, zawsze staram się unikać kontaktu z szefem akademika, który mnie systematycznie upomina za brak jakiegoś papierka z rektoratu (następny gwóźdź do trumny, w której spoczywają ostatnie sympatie dla uczelnianej biurokracji). Niestety, mimo tego, iż starałam się przemykać na paluszkach jak Mr. Jinx z „Pixie i Dixie”, musiałam wkroczyć w sam środek imprezy tadżyckiej starzyzny z rzeczonym szefem w roli głównej. Efekt był taki, że wypiłam trzy kieliszki likieru, zjadłam rybę o dziwnym wyglądzie i kiełbasę o wyglądzie normalnym. A potem, na sam koniec tego spędu otrzymałam od szefa dziuraby, czyli skarpety pamirskie, ręcznie robione, w fantazyjne wzory. Przepiękne. Chyba sam zrozumiał, że takie papierki to nic, liczy się przyjaźń między narodami. A pojutrze w naszej gospodzie będzie wesele, więc wierzcie mi, zaraz po powrocie do Polski postanawiam przeprosić się z aparatem fotograficznym.

Jednym z powodów tego nawrócenia jest pewien starzec. Wyglądem nie wyróżnia się od innych Tadżyków: nosi nakrycie głowy typowe dla regionu Duszanbe (taqi) i tradycyjne wierzchnie okrycie (dźama). Nie jest jednak ważne, jak wygląda, bo takich dziadków tu sporo w okolicy, ale to, z kim mieszka i z kim go ludzie widują. Mianowicie – z niedźwiedziem. Niedźwiedź podobno już stareńki i znajomi, którzy przeprowadzili się do stolicy z regionu Kuljab ponad dwadzieścia lat, temu twierdzą, że ta para jest nierozłączna od zarania dziejów. Tak sobie kroczą beztrosko po mieście i pozwalają się fotografować. Ja po raz pierwszy dostrzegłam ich wspinających się po otaczających Duszanbe pagórkach i najpierw pomyślałam: „ale wielki pies”. Kiedy innego dnia zobaczyłam tę dwójkę w samym centrum, zadałam sobie po raz setny stałe pytanie, które jest moim leit-motivem na dobre i na złe: Gdzie ja u licha jestem? A jestem tu. Z nowości kulinarnych regionu: dwie nowe potrawy: sous (tadżycki odpowiednik ragout z kurczaka, ja jadłam wersję Nargis i powiadam, że smaczne) oraz kurutob. Kurutob to przysmak innego rodzaju. Przygotowuje się go w wielkiej drewnianej misie na bazie dużej ilości cebuli. Potem zalewa wrzątkiem, do tego dodaje rodzaj śmietany (ciaka), masło, przyprawy, a na koniec kawałki świeżo wyjętej z pieca lepioszki, czyli podpłomyka. Potem cała zgraja siada wokół tej wielkiej misy i rękami zajada to cudo. Kurutob jadłam u mojej nauczycielki francuskiego i na początku jej dzieci próbowały ją przekonać: „mamo, dajmy Klotyldzie (to znaczy mi, tak mnie nazywa jej najmłodszy syn) łyżkę, ona z Europy”. Pomysł nie przeszedł i całe szczęście.

Tak oto dosięgła mnie sroga tadżycka zima. Pewnie niektórzy z Was wiedzą, iż zamiast do Duszanbe, miałam w pierwszym rzucie udać się na lektorat na Syberię. Jednak doświadczona nieco mroźnymi fińskimi wieczorami, zrezygnowałam. Zamiast Irkucka wybrałam Duszanbe, aby uniknąć wiecznej zmarzliny a tu taka niespodzianka. Podobno tak niskich temperatur nie było w Tadżykistanie od roku 1936. Ja to mam szczęście, jak widać. Najgorsze jest to, że chłód panuje także wewnątrz budynków, przede wszystkim w tych, w których dane mi spędzać wieczory i poranki, czyli w moim pokoju i w gmachach uniwersyteckich. Mam tylko nadzieję, że stan rzeczy poprawi się nieco do czasu rozpoczęcia zajęć. Jeśli nie, to lekcje polskiego prowadzić będę prawdopodobnie po czterdziestominutowej rozgrzewce.

Tyle o pogodzie, a teraz do rzeczy. Na uniwersytecie bez zmian, czyli walka z biurokracją, więc przedstawię Wam ciekawostki z życia stolicy. Nareszcie udało mi się coś uzyskać w Akademii Nauk i to sporo, bo a) znalazłam promotora na dysertację (szalony filozof Muhammadali), b) pozwolono mi pisać po angielsku (hura, bo męczenie się z cyrylicą metodą „wstaw symbol” to iście syzyfowa praca, c) pozwolono mi pisać o tym, co chcę, czyli o tadżyckiej kulturze. Oczywiście nie jest powiedziane, że coś z tego wyjdzie, ale początek jest dobry. Aby wyjść naprzeciw całemu zamieszaniu poszłyśmy z Ajnorą („mama Kazika”) do teatru na tadżycko-francuski wieczór teatralny. Pierwszy raz obejrzałam narodowe tańce na scenie i muszę przyznać, że byłam w szoku. Mimo, iż akurat temu zespołowi daleko było do profesjonalizmu, sam widok bajecznych tadżyckich strojów wirujących w takcie „na pięć” (w dodatku na kolanach) zachwycił mnie. Z niecierpliwością czekam więc na występ zawodowców, bo jestem pewna, iż zapierające dech w piersiach wrażenia estetyczne (czy wręcz psychodeliczne) – murowane.

W domowym zaciszu natomiast ukulturalniam się w towarzystwie mojej sąsiadki, która regularnie częstuje mnie konfiturami domowej roboty. Sąsiadka (o imieniu Gulnora, dziewczę z Pamiru) posiada jeszcze inny nieoceniony przedmiot, a mianowicie telewizor. Czasami chodzę do niej na seanse rozrywkowe. Wracając do konfitur: ponieważ słój z wiśniowymi się stłukł, Gula wyciągnęła jakieś nowe cudo i zabijcie mnie, ale nie wiem, jak się nazywa ten owoc, z którego zostało zrobione. Jeśli jestem przy stałej rubryce kulinaria, dodam, iż dostałam cynk o firmowym sklepie kompanii produkującej słodycze Made in Kazakhstan. Firma nazywa się Рaхат (Rachat) i nie wiem, czy bardziej się cieszyć, czy smucić z tego nowego odkrycia. Cieszyć – bo pyszne, smucić – wiadomo, kilogramów przybywa, a lata lecą

Pozdrowienia z lodówki

Kochani, ostatni odcinek moich wspominków był wyjątkowo nudny. Ostrzegam, że ten, za którego lekturę właśnie się zabieracie, będzie jeszcze gorszy. Powód ku temu jest jeden: popadłam w stagnację spowodowaną rekordowymi w Tadżykistanie mrozami. Już poprzednim razem wspominałam o tym, że nastała „najchłodniejsza zima od lat”. Niestety, ten stan krytyczny trwa i mówiąc krótko: ja tu zamarzam. Dwie ostatnie noce spędziłam u Nargis, mojej ulubionej koleżanki z pracy (która nota bene jest „metyską”, czyli: tata Uzbek, mama Rosjanka), bo w moim pokoju nie da się wytrzymać. Kilkudniowa awaria elektryczności przyczyniła się do tego, że przetrwanie godziny w tym miejscu to prawie lekcja survivalu. Ręce zgrabiałe od mrozu, żadnego aktywnego źródła ciepła, wody na herbatę zagrzać nie można, nie mówiąc już o naładowaniu czegokolwiek, chyba, że parą wydobywającą się z ust. Nie będę szczędzić czarnego humoru i powiem, że jeśli ktoś chce się poczuć jak w kostnicy, to zapraszam do mnie. Nie ma to jak trzy pary skarpet do snu.